Warszawski Robinson

W Powstaniu Warszawskim walczyły dwa plutony z Czechowic: Kazimierza Jackowskiego „Torpedy” i Tadeusza Mrówczyńskiego „Marsa”. Były w batalionie „Miotła”, który wchodził w skład zgrupowania „Radosław” dowodzonego przez ppłk Jana Mazurkiewicza „Radosława”. Jednym z żołnierzy z Czechowic walczących w powstaniu był Jan Pęczkowski „Kamiński”. Po wojnie przylgnął do niego pseudonim „Robinson Warszawski”.

W ruinach getta

Jan Pęczkowski przed powstaniem. Zdjęcie z książki Wacława Gluth-Nowowiejsiego „Nie umieraj do jutra”

1 sierpnia 1944 roku, w chwili wybuchu powstania w Warszawie, batalion „Miotła” był na Woli. Stanowił osłonę Komendy Głównej AK mającą siedzibę w fabryce mebli Kamlera przy ul. Dzielnej 72. Po ciężkich, kilkudniowych walkach na Woli zapadła decyzja przejścia zgrupowania, przez gruzy getta, na Stare Miasto. 11 sierpnia zostały wyznaczone trzy grupy, których zadaniem było „wyrąbanie” zgrupowaniu drogi przez pozycje niemieckie.

Do akcji wytypowano oba plutony z Czechowic. Pluton Jackowskiego miał posuwać się po osi ul. Stawki. Po lewo od Jackowskiego atakował pluton Tadeusza Wiwatowskiego „Olszyny” z kompani „Kolegium A”, a po prawo pluton Mrówczyńskiego.

Gruzy w tej części getta sięgały pierwszego piętra, Wystawała ponad nie tylko wieża kościoła św. Augustyna, którego Niemcy nie zburzyli i który był jedynym punktem orientacyjnym. Ciągle wybuchały pociski artyleryjskie i moździerzowe. Niemieccy snajperzy strzelali z wieży kościoła, Atak, mimo sporych strat, udał się. Zgrupowanie mogło przejść na Muranów i Stare Miasto.

Podziemny desant

30 sierpnia 1944 roku, gdy powstanie na Starym Mieście chyliło się do upadku, przyszedł rozkaz przebicia się do Śródmieścia. Przedzierających się ruinami do centrum miasta miał wesprzeć desant przeprowadzony kanałem. Powstańcy mieli wyjść nim na pl. Bankowym, już za pozycjami wroga i zaatakować Niemców od tyłu. Wśród wyznaczonych do tej akcji znaleźli się żołnierze Kazimierza Jackowskiego m.in. Jan Pęczkowski „Kamiński”.

W nocy z 30 na 31 sierpnia grupa powstańców dotarła kanałem pod plac Bankowy. Z kanału udało się wyjść tylko piętnastu. Był wśród nich Pęczkowski. Niestety, Niemcy – silnym ogniem karabinów maszynowych – odparli desant, Pęczkowski osłaniał odwrót kolegów. Kiedy został sam na placu, potężny wybuch granatu przesunął żeliwną płytę, tak nieszczęśliwie, że zasłoniła właz do kanału. Pęczkowski został sam wśród ruin i Niemców.

Plac Bankowy w latach przedwojennych. W widocznej na zdjęciu fontannie szukali schronienia uczestniczy podziemnego desantu. Zdjęcie z książki Wacława Gluth-Nowowiejsiego „Nie umieraj do jutra”

Na wieży kościelnej

Jan Pęczkowski (z lewej) w latach okupacji z kolegą z batalionu „Miotła”, Bonifacym Dłużniewskim, również uczestnikiem „desantu” na pl. Bankowym. Zdjęcie z książki Wacława Gluth-Nowowiejsiego „Nie umieraj do jutra”

Początkowo Pęczkowski błąkał się sam wśród gruzów, w końcu znalazł jeszcze dwóch towarzyszy. Na kryjówkę wybrali zrujnowaną wieżę kościoła św. Antoniego przy ul. Senatorskiej.

Na szczyt wieży nie prowadziły już spalone schody. Zrobili więc sznurową drabinę z ubrań, firanek i kabli. W dzień siedzieli wysoko w swojej kryjówce. Ciągle słyszeli okrzyki i strzały. To Niemcy rozstrzeliwali odnalezionych w ruinach. Na noc opuszczali drabinę i wyruszali na łowy. Raz znaleźli w ruinach worek mąki, innym razem przyciągnęli piecyk, sienniki i puszki z konserwami. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Trzej mężczyźni, zawieszeni w swej kryjówce nad ruinami miasta, stracili poczucie czasu. Wreszcie w połowie listopada spadł śnieg. Nie mogli już liczyć na wyprawy po jedzenie, gdyż na śniegu pozostawały ślady butów. Uratować mógł ich już tylko cud.

I cud się zdarzył. Któregoś dnia usłyszeli gwar rozmów. To Niemcy przywieźli do Warszawy grupę mieszkańców Czechowic, aby załadowali na furmanki szabrowane przez okupanta mienie. Pęczkowski zsunął się po sznurowej drabinie, podczołgał do pracujących robotników. „Jestem z Ursusa” wyszeptał. Nikt go początkowo nie poznał. Był brudny, od jakiegoś czasu nie golił się. Policzki dawno mu zapadły z głodu.

„Jestem z Ursusa – powtórzył. – Jestem synem Antoniego Pęczkowskiego”. Wtedy ktoś wykrzyknął: „Niesamowita historia!”. Podbiegł z rozwartymi ramionami do człowieka z gruzów i serdecznie go uściskał. „Janku nie jesteś duchem?” zapytał.

Bo w Ursusie wszyscy już wiedzieli, że Janek Pęczkowski zginął w końcu sierpnia w walkach na placu Bankowym. Przekupiono wartownika, Czecha wcielonego do amii niemieckiej i „Warszawski Robinson” mógł opuścić miasto.

Jan Pęczkowski zmarł w 1991 roku. Do końca życia był człowiekiem bardzo aktywnym. Jego dziełem są m.in. wszystkie tablice upamiętniające Armię Krajową w ursuskich kościołach św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny w starym Ursusie oraz Matki Bożej Fatimskiej na osiedlu Niedźwiadek. Sygnował je „Warszawski Robinson”, nawiązując do wielu tygodni spędzonych w ruinach ukochanej stolicy.